Kategorie blog

Odklejony od monitora - cz. III

Odklejony od monitora - cz. III

- Odpowiedniego konia, mówisz. A co to znaczy?

- No wiesz, to musi być taki UNIWERSALNY koń. Do ujeżdżenia, skoków i przede wszystkim, by nie bał się krosu. Trzeba szukać. Trochę to potrwa. Także, nienerwowo. Szukamy?

- Dobrze, szukamy – odpowiadam. I tak nienerwowo w ciągu kolejnych tygodni przemierzyłem Polskę jak długa i szeroka. 800 km w tą i z powrotem kierunek południe. 200 km Polska centralna, 400 km trochę na zachód. Kolejne kilometry trochę na północ, jakaś wyprawa po skosie. Gdzie ja nie byłem i co nie widziałem! Zawsze z większą ekipą, za co trzeba podziękować trenerom. Nigdy nie byliśmy z córką sami. Towarzyszyli nam przy każdej wyprawie. Zmieniała się obsada, ale liczba wypitych kaw w drodze się zgadzała. Oczywiście nasz cel wypraw był jasno zdefiniowany: oglądamy i sprawdzamy konie. Ten do pchania i jakiś przymulony, kolejny źle się rusza, ten za wysoki a drugi za niski. Następny: wariat nie do opanowania na tym etapie, ten za młody a ten za stary. Jeden może by pasował, ale znowu budżet – za drogo. W każdym przypadku na konia wsiada córka, a trener lub trenerzy obserwują z boku. Ja swoimi oczami, ze względu na ograniczoną wiedzę, oceniam całokształt obrazu. Mam w sumie proste kryterium: pasuje wizualnie lub nie pasuje, współgrają proporcje konia i jeźdźca albo nie. W przyszłości okaże się, że takie podejście jest ważne i ma bardzo duże znaczenie.

Niestety, wyprawy nie przynoszą efektu. Nie możemy znaleźć odpowiedniego konia. Przychodzi moment, kiedy pojawia się zwątpienie. Szukamy, szukamy i nic. Chyba trzeba dać sobie spokój i faktycznie cierpliwie czekać. My nie znaleźliśmy, więc może koń sam znajdzie nas. Nawet i taki pomysł pojawił się w głowie. Weźmie, zapuka do naszych drzwi i powie: „Cześć, podobno szukacie konia. No to jestem”. Czas płynie, mijają kolejne tygodnie. A pukania do drzwi jak nie było, tak nie ma.

Aż w końcu… Pamiętam ten wieczór. Kolejna sesja – przeglądamy końskie portale. Uwagę przykuwa świeże ogłoszenie wrzucone tego samego dnia. Koń do WKKW. Treść ogłoszenia dosyć skromna. Nie ma opisu na kilka ekranów a jedynie kilka zdań. Wrzucone dosłownie dwie fotki. Przyglądam się uważnie. Wizualnie, ocena proporcji – pasuje. Miejsce ogłoszenia – 300km na północ. Czyżby szykowała się wyprawa? Dzwonię od razu pod podany numer telefonu. Typowa rozmowa. Ja mówię jakiego konia szukamy, dla kogo, na jakim poziomie. Dostaję garść informacji zwrotnych. Pytam czy jest możliwe przesłanie skanów paszportu bo jednak dzieli nas spory dystans, a chcielibyśmy się zapoznać zanim wyruszymy. Nie spotykam się z odmową. Dosłownie za jakiś czas mam na mailu skan paszportu. Super. Od razu wysyłam do trenerów i właściciela stajni. Tym razem sytuacja nabiera większych rumieńców. Telefon zwrotny ze stajni.

- Słuchaj, widzę paszport. Pamiętaj, że papier nie skacze. To po pierwsze. Ale konia powinniśmy zobaczyć chociażby ze względu na wpis.

- Jaki wpis? – pytam

- Chodzi o ojca i pochodzenie. Jeżeli możecie zobaczcie konia.

Wcześnie rano dzwonię pod numer wskazany na ogłoszeniu:

- Dziękuje za skan paszportu. Czy możemy umówić się na wizytę w nadchodzącą sobotę? Obejrzymy konia na żywo, córka wsiądzie, zobaczymy jak będzie…

- Dobrze – słyszę w odpowiedzi – widzimy się w sobotę

Do wyjazdu zostaje 3 dni. Obdzwaniam trenerów. Pojedzie z nami trenerka, która od początku była z naszą córką, gdy tylko zaczęło się sportowe jeżdżenie. Dodatkowo wiem, że ma pewien dar. Konie, które Ona rekomendowała lub wybierała, zawsze sprawdzały się w sporcie. Dobre oko i zdrowa ocena sytuacji – tak bym to określił. Zatem wyjazd zapowiada się obiecująco.

Startujemy. Sobota 5 rano. Końcówka czerwca. Kawa w aucie – obowiązkowo. Droga mija szybko. Rozmawiamy nie tylko o koniach więc w ogóle jest fajnie. Przed południem pojawiamy się na miejscu. Robi się troszkę pochmurno. Z nieba co chwilę odrywają się krople wody. Na szczęście przelotne. Witamy się z gospodarzami miejsca. Chwilę rozmawiamy ogólnie. Poznajemy się kto jest kto. Taka pierwsza rozmowa wiele potrafi powiedzieć o ludziach z kim mamy do czynienia. Jest naprawdę życzliwie i bez żadnych napinek.

- No to gdzie jest ta maszyna, którą przyjechaliśmy obejrzeć? – wypalam

- Zapraszam, chodźcie – odpowiada właściciel miejsca

Wchodzimy do dosyć małej stajni – jednej z dwóch. Kameralna. 6 boksów. Kierujemy się do tego po prawo od wejścia. Ruch. Pojawia się głowa z wyraźną białą latarnią. Oczy zerkają żywo i z zainteresowaniem jakby mówiły „Kim jesteście?”

- To właśnie ten koń – mówi właściciel – wyprowadzę go z boksu, obejrzycie, ubierzemy go, pójdziemy na plac. Mamy mnóstwo czasu. Nie ma co się spieszyć.

Z perspektywy czasu i zebranego doświadczenia wiem, że to było bardzo uczciwe podejście w sprzedaży. Koń nie był rozgrzany, nie był wylążowany wcześniej, nie stał ubrany i nie czekał. Mogliśmy zobaczyć „surówkę”. To było niczym odpalenie zimnego silnika. Jeśli miało coś się zepsuć, to będzie słychać i widać od razu.

Koń został wyprowadzony z boksu. Oprócz wszystkich czynności „kontrolnych”, które wykonywała trenerka (za co jesteśmy dozgonnie wdzięczni, że to właśnie Ona z nami pojechała), ja obserwowałem ukradkiem zachowania córki. Na początku trochę onieśmielenie. Czyżby to ten koń? Ubranie i przygotowanie do jazdy trwało krótko, bo chyba wszyscy nie mogli się doczekać jak to będzie na placu. Pierwsza na konia wsiadła lokalna dziewczyna ze stajni. Tak żebyśmy mogli popatrzeć w szczegółach. Szczególnie trenerka. Było to kilka kółek w stępie, kłusie, galopie. Był też jakiś skok. Następnie zmiana. Wsiada trenerka. O ile wcześniej z gospodarzem coś tam rozmawiałem, o tyle teraz na placu zapada absolutna cisza. Trwa to jakiś dłuższy czas. Widać, że następują różne próby oceniania co koń potrafi, jak reaguje na pomoce i pewno setka innych elementów, których ja nie jestem w stanie opisać.

Przychodzi również kolej na córkę. Wkłada kamizelkę, zapina kask. Wsiada. To jest jej czas. Zaiskrzy czy też nie? Jak to wspominam, to dosłownie obraz z Avatara: połączenie między dwiema istotami żywymi. Z każdą minutą widać jak rośnie na sile „miłość od pierwszego wejrzenia”. To było niesamowite jak eksploduje i z każdą sekundą rodzi się więź. To wszystko szło w parze. Ja jak zawsze oceniałem wizualnie. Proporcje idealnie pasowały. Trenerka wydawała kolejne instrukcje i czuwała nad elementami. Tym razem to córka sprawdzała różne elementy (ujeżdżenie, skoki). Na ile jeszcze wtedy świadomie? Nie wiem. Wiem natomiast, że brak oddechu podczas zawodów WKKW może prowadzić do omdlenia. Nawet jeśli w tamtej chwili nie oddychała, to na całe szczęście nie spadła z konia.

Po dłuższej chwili pada prośba, by córka już sobie swobodnie pojeździła. Trenerka ciągnie za rękaw na bok

- Wiesz – to jest w miarę młody koń. Wiele jeszcze pracy przed nim. Wielu rzeczy nie potrafi, ale ma to coś. Dobrze reaguje, szybko się uczy i chyba ma wielkie serducho. Pytanie tylko, czy córka da radę i poświęci mu odpowiednią ilość czasu. Dobrze żeby progresowali razem. Acha, jeszcze jedno. To jest folblut…

Cokolwiek miało oznaczać to ostatnie, trzeba poczekać co powie córka, jak już skończy. Tutaj z tego co widzieliśmy z boku można było przypuszczać, że znalazła swoją avatarową Tsaheylu. I taki też był finał rozmów. To ten koń.

Wizyta powoli dobiegała końca. Jak to dorośli lubimy czasami sobie skomplikować. Na powrocie mieliśmy zobaczyć jeszcze cztery inne konie, bo przecież długa to droga na północ i trzeba wykorzystać każdą nadarzającą się okazje. Tutaj chce tez wrócić do właściciela miejsca. Okazał nam ogromne zrozumienie. Poprosił tylko, żebyśmy dali mu znać wieczorem jaka jest decyzja. Ze względu na to, że przyjechaliśmy w sobotę, a on umówił się z nami kilka dni wcześniej, każdy kto do niego dzwonił w sprawie konia spotkał się z odmową i wyjaśnieniem, że jest umówiony właśnie z nami na sobotę. A podobno były też propozycje zakupu konia bez oglądania, wyłącznie ze względu na dokumenty. Ile w tym prawdy? Z natury jestem troszkę podejrzliwy, ale nie w tej sytuacji. Po prostu mieliśmy również to szczęście, że spotkaliśmy się przede wszystkim z ludźmi uczciwymi, u których słowo nadal jest droższe od pieniędzy. Za to dziękujemy i zawsze z wielką sympatią ich wspominamy. Zresztą od czasu do czasu przesyłamy im zdjęcia, jak wygląda obecnie koń i jak mu idzie w sporcie.

Ale wracając do końca podróży. Pojechaliśmy zobaczyć te cztery konie „na powrocie”. Totalnie inna atmosfera. Berajtrzy prezentują pierwsze dwa konie. Jeden z nich zostaje jako potencjalny kandydat. Kolejna dwójka. Znowu zostaje jeden. Pierwszy z dwójki okazał się dosyć pobudliwy i dosyć mocno patrzący. Odpada. Ostatni chyba pasuje. Znowu schemat – wsiada trenerka. Sprawdza. Wsiada córka. Stęp, kłus, galop. Najazd na przeszkodę. Jedna, druga. Poszły. Trzecia – stopa! Lot koszący córki nad drągami. Łubudu! Nie, ten odpada. Na szczęście nic się nie stało. Mi natomiast będąc ojcem tej Panny co spadała wypadało posprzątać ten rozgardiasz. I wiecie co, nie chodzi o drągi. Po prostu na parkurze, wyrównałem dziurę w kwarcu jaki pozostał po pamiętnym skoku. To zapamiętałem, bo wgłębienie pozostawione na placu było sporych rozmiarów.

Już w samochodzie wykonaliśmy ten pamiętny telefon. Potwierdzamy. Koń z północy jest tym, którego szukaliśmy. Oczywiście warunkowo. Pozostaje jeszcze zrobienie badań, RTG i jeżeli będzie dobrze, koń jest nasz. Ostatecznie, jest lipiec i kolejny członek rodziny dołącza do naszej ekipy. Pamiętam ten dzień. Wiecie dlaczego był szczególny? Po pierwsze to poprzedni właściciel, u którego byliśmy przywiózł nam konia. Przyjechał do nas. Po drugie – bo obrazek, kiedy córka wita się po raz pierwszy w domu ze swoim wymarzonym, wyśnionym koniem. Niezapomniane chwile.

Gdy kurz opadł, przypomniałem sobie słowa trenerki. „Acha, jeszcze jedno. To jest folblut…”. Co miała na myśli? Muszę dopytać… Ale już w krótce mieliśmy się przekonać co to oznacza w pełnej rozciągłości… O tym już napiszę następnym razem.

3majcie się

Tata, odklejony od monitora

 

 

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl